Joga

Poniedziałek, 23 lipca 2007

Rano miałam zabawną historię. Byłam na stołówce, a że nie przepadam za indyjskimi śniadaniami (żeby tak od rano pikantnie zaczynać?), to wybieram zachodnie jedzenie. Do wyboru są: mleko, kawa z mlekiem, płatki kukurydziane, pomidory, przejrzałe ogórki, strasznie słodki dżem, gotowane jaja i jaja smażone we wszelkiej możliwej postaci. Po te ostatnie trzeba jednak pójść do kuchni. Wchodzę do kuchni, kucharz na mnie patrzy, uśmiecha się i mówi: „Wiem, wiem, jajecznica, 2 jajka, bez cebuli, tylko sól”. Ha ha, no prawie jak w domu, jak już nawet chłopaki w kuchni znają moje preferencje :)

Jak wróciłam do pokoju, to zabrałam się za porządki. Umyłam lustro, okna i podłogę, starłam kurze i wyprałam pościel. Niestety nie mam tu zbyt dużej ilości szmatek i ręczników, wiec okna wytarłam gazetami tak, jak mi opowiadał mój brat. Niesamowite. To działa! A szyby są tak idealnie czyste, ze Tulika o mało w nie nie uderzyła, gdy chciała wyjść na balkon.

Niestety czas egzaminów oznacza, że w tym miejscu blogu powinnam albo zostawić puste miejsce albo napisać, że uczyłam się MBFI.

Po południu wpadłam do Choombucka posłuchać, jak gra na gitarze, a potem szybko na stołówkę na kawę, bo o 6 miałam pierwszą sesję Art of Living. Co ciekawe, fundacja ta została założona tutaj, w Bangalore. Sesje odbywają się przez 6 dni po 2 godziny, jakieś 15 minut marszu stąd i kosztują 350 Rs (ok. 25 zł). W Polsce są bardzo znani, ale tak skomercjalizowani, ze ich kursy kosztują paręset złotych. Poznałam tam Almo, bardzo sympatyczną dziewczynę z Kerali studiującą Business Administration. Obiecała mi, że pomaluje mnie henną, a jak będzie jechać do domu, to mnie zabierze i mi pokaże to malownicze miasto. Indianie to naprawdę serdeczni ludzie.

Kurs był całkiem ciekawy, aczkolwiek nie jestem nim zachwycona. Nauczyłam się kilku nowych pranyam, ale jeżeli chodzi o asany, to dla mnie, osoby praktykującej jogę od 10 lat, są to naprawdę podstawy. Ich guru to Jego Świątobliwość Sri Sri Ravi Sahnkar. Patrzyłam na zdjęcia tego gościa i wcale go nie polubiłam. Miałam głęboką nadzieję, że go tu nie zobaczę. Na szczęście kursy prowadzą jego uczniowie, a sam mistrz poleciał dzisiaj do Los Angeles. Zresztą sami na niego popatrzcie. Wszędzie dookoła były jego podobizny ze złotymi myślami w stylu „The mind without agitation is meditation”.

Na kursie spotkałam dobrą znajomą Meenakshi i kolegę zwanego SMSem. Wracaliśmy we trójkę na jego motorze i mieliśmy dzięki temu niezły ubaw. Śmiałyśmy się z niego, że jak wjedzie na kampus z dwoma dziewczynami, to zostanie facetem roku IIMB ;)

Stres i relaks

Niedziela, 22 lipca 2007

Kurcze no! Pierwszy egzamin w moim życiu w niedziele! Grr, jak tak można! Spałam tylko godzinę. Ale nawet nie potrzebowałam Red Bulla. Myślałam, że 1-2 godziny pisania i będę spać, a tu się okazało, że egzamin trwał 3 godziny. Zaraz po tym chciałam iść na stołówkę, ale było jeszcze 20 min do obiadu, a ja byłam skonana i 20 minut czekania to po prostu wieczność, więc po raz pierwszy zamówiłam maggi u Athikas. I do łóżeczka!

Po drodze zajrzałam do Chiraga, sprawdzić, jak jego przygotowania do egzaminów. Niestety obudziłam mojego braciszka, ale skąd mogłam wiedzieć, że będzie spać po 12?!? Ale śpioch! Siadłam u niego na łóżku, obgadaliśmy MBFI, ale wyszło tak, że oboje w trakcie zasnęliśmy. To się nazywa studenckie życie.

Po godzinie Chirag mnie obudził, bo chłopaki szli na obiad. Wcale nie chciałam iść na obiad, chciałam spać! To chyba zemsta za moją pobudkę. Ech. Powiedziałam, że nigdzie nie idę, ale i tak nie mogłam zasnąć i dołączyłam do nich. Potem siedzieliśmy i rozmawialiśmy u SanD, a DB czytał Harry Pottera. Ostatnio widzę połowę kampusu z tą książką ;]

Kolo 16 Tulika i Simi jechały do BigBaazar, wiec się z nimi zabrałam. Kupiłam kilka figurek Lorda Ganesha, syna Shivy o postaci słonia. Przynoszą szczęście obdarowanej osobie. Już wiem, dlaczego u nas daje się słonia na szczęście. Kto by pomyślał, że to hinduski zwyczaj.

Pomyślałam, że kupię jakieś sari na zasłonki do akademika w Warszawie. Niektóre są całkiem niedrogie (za cale 6 m sari można zapłacić tyle, co w Polsce za metr bieżący), a naprawdę pięknie zdobione. Wypatrzyłam nawet jedno ładne pomarańczowo-zielone, ale dziewczyny stwierdziły, że na zasłonki znajdziemy coś ładniejszego. Kupiłam za to to czarne transparentne, które zaproponowano mi ostatnio. Tulice się ono strasznie podoba. Przy okazji zrobiłyśmy sobie kilka zdjęć. Na tym, z welonem na głowie wyglądam, jakby mnie moja siostra prowadziła do ślubu hihi. Aaa, jeszcze jedno, kupiłam sobie naszyjnik, kolczyki i tikę do tego sari. Są śliczne.

Jak wracaliśmy, oczywiście znów robiłam zdjęcia. Udało mi się uchwycić dosyć specyficzny widok w Indiach tj. całą rodzinkę 2+2 na motorze. Czasem nawet jeżdżą tak w 5 osób: z przodu dziecko, potem ojciec, dziecko, mama i najmniejsze maleństwo na rękach u mamy. A nam wmawiają, że motory są niebezpieczne ;] Inna rzecz, że przy takim ruchu ulicznym jak tu i korkach, nawet wariat nie byłby w stanie sobie zrobić krzywdy na motorze.

Wróciłyśmy akurat na kolację i w tym samym momencie zadzwonił Monthy, że zabiera mnie na kręgle. Byłam tak padnięta, że powiedziałam mu, że marzę tylko o łóżku. Poszłam spać o 9. Przed snem napisałam do moich chłopaków „Dobranoc” i rano przeczytałam kilka zabawnych wiadomości w stylu: „Co? Idziesz do łóżka? O tej porze???”, „Ty nigdy nie chodzisz spać tak wcześnie!” ha ha. Jak by powiedział Sudhanshu, shit happens!

Egzaminy

Sobota, 21 lipca 2007

Ajj, ciężko się uczyć w wakacje. Tak mi się nie chce… Kupiłam już dwa Red Bulle i Coca Colę, żeby się mi spać nie chciało. Kurczę, naprawdę mam tego dość. Zepsuty humor itd. Nie dość, że same sprawozdania finansowe to nudna i zawiła sprawa, to jeszcze przez ostatnie 2 lata przerabialiśmy europejski system, tutaj indyjski, a w książce jest amerykański. I jak tu można nie oszaleć?!

Wieczorem musiałam sobie zrobić przerwę i poszłam posłuchać, jak chłopaki grają swój dżem. Venkat stwierdził, że to mi poprawi humor i rzeczywiście poprawiło. Dzisiaj byli po prostu świetni. Choobuck mnie totalnie zaskoczył, bo jak Sood wyszedł, to zaczął grac na perkusji. Teraz już wiem, ze świetnie śpiewa, gra na gitarze, na gitarze basowej, na perkusji. Co jeszcze?

Już po północy. A ja siedzę nad FSA. Krzyczę na Chiraga, żeby się uczył BFMS, a on na mnie, żebym się uczyła FSA – taki braterski pakt. Trochę zmęczona jestem, ale nawet nie chce mi się jakoś specjalnie spać.

nic nie pisze wredna jedza...

... tak tak, powoli te luke uzupelnie, jak sie egzaminy skoncza to obrobie pare fote i wrzuce te posty z przelomu czerwca-lipca. Zagladajcie niedlugo!

Buddy?

Niedziela, 24 czerwca 2007

Dzisiaj jest raczej leniwy dzien. Wstałam, zjadłam śniadanie z Somdevem, moim oficjalnym buddym, potem siedliśmy na murku kolo boiska do krykieta i przegadaliśmy prawie pół dnia. Na początku go nie lubiłam. W ogóle system buddy jest tu beznadziejny. Jakbym nie miała tu Monthy’ego i Praneeta, to miałabym tu pewnie trochę problemów. Dowiedziałam się przed moim przyjazdem, że zajęcia zaczynają się od poniedziałku, wiec mój buddy nie będzie na kampusie, kiedy przyjadę. To, po co został buddym??? W SGH jesteśmy tydzień przed rozpoczęciem semestru, żeby odebrać naszych obcokrajowców z lotniska, pokazać im uczelnię, miasto, a tu? Jak przeżyłam bez niego 3 dni, to przeżyję i 3 miesiące. W ogóle spotkałam go przypadkowo na L^2 w sobotę i również przypadkowo powiedział mi, że jest moim buddym. Phi! Powiedziałam mu, że ja już mam buddy’ego – Praneeta.

Ale dzisiaj sobie pogadaliśmy i nawet go polubiłam. Spędził trochę czasu w Niemczech i jak wielu Indian jest zainteresowany II Wojną Światową. Porozmawialiśmy więc o Hitlerze, o odpowiedzialności narodowej, o polskiej perspektywie, bo na świecie jest bardziej znana ta zachodnia, o rozwoju Polski i Indii itd.

Dowiedziałam się też co nieco o kastach. Od początku wiedziałam, że mimo oficjalnego zniesienia podziału wciąż istnieją. Ale nie wiedziałam, że reprezentanci najwyższej kasty wciąż noszą przepaski - pasma białych nici, które są ich symbolem (po ang. thread, nie wiem, jak to dokładnie przetłumaczyć, na pierwszym zdjeciu jogini w przepaskach,a na drugim ich produkcja). Oczywiście jest ona pod koszula, wiec nikt jej nie widzi, ale jeżeli ktoś codziennie rano ją zakłada, to jest to bardzo mocny symbol.

Zawsze patrząc na ludzi sprzątających w IIM i tych wszystkich biednych ludzi na ulicach, zastanawiałam się, jak oni się czują. W Polsce właściwie każdy może wpłynąć na swój los. Wiem, że najbiedniejszym rodzinom jest ciężko, ale jeżeli dziecko jest naprawdę pracowite, to może dostać się na studia, otrzymać stypendium socjalne, a po roku najprawdopodobniej naukowe, a jak skończy studia, szczególnie taki SGH czy UW, to ma już bardzo duże możliwości. Mam nawet taką koleżankę w akademiku – bardzo miła dziewczyna, troszkę samotna, troszkę nieśmiała, chyba nie do końca mogąca się odnaleźć w Warszawie, ale mimo to radzi sobie na studiach i wierzy, że zmieni życie swoje i swoich bliskich. Podziwiam ją za tę wytrwałość.

Studia w Indiach są płatne, wiec nie każdy może sobie na nie pozwolić. Powiem więcej, mało kto może sobie na nie pozwolić. Więc takie dziecko urodzone w slumsach wie, że do końca życia będzie pracować w slumsach. Jego wybór jest niewielki – może zdecydować, czy zamiatać ulice czy wypalać cegły, żeby przeżyć. Jak o tym myślę, to smutno mi się robi. Zdaje sobie sprawę, że w Indiach jest tyle dzieci, że wykształcenie ich jest zbyt dużym obciążeniem dla budżetu, ale wciąż myślę, ze powinny mieć chociaż jakąś szanse. Zastanawiam się, czy taka dziewczyna, która pomaga mojej krawcowej, jest szczęśliwa. Czy to już wyższy status być pomocnicą krawcowej? Patrzyłam na nią i widziałam młodą, ładną, błyszczącą twarz. Ale w mojej głowie pojawiły się możliwe słowa rodziców jej chłopaka: „Ona jest tylko pomocnicą w jakimś malutkim zakładzie. Znajdziemy ci lepszą żonę”. Przykre.

Ostatnio sytuacja w Indiach się nieznacznie zmienia. Teraz reprezentanci wszystkich kast mogą iść na studia pod warunkiem, że maja z czego zapłacić. A ci najpilniejsi są zwolnieni z opłat za studia, wiec dla tych najwytrwalszych jest jakąś szansa. Obecnie ok. 20% mężczyzn w IIM nie nosi białej przepaski – tak powiedział Som. Ale jest to temat tabu, wiec lepiej z nikim o tym nie rozmawiać.

Sari i Fuga

Sobota, 23 czerwca 2007

O łał, dzisiaj obudziłam się o 8:10. Grr, zaspałam na FSA. Nie chciałam wejść do klasy w trakcie wykładu, więc jest to pierwsza nieobecność z sześciu.

Po południu za to pojechałyśmy z Tuliką, Simi i Lakshmi na zakupy. Dziewczyny oglądały kurty, a ja pobiegłam wypatrzeć sobie jakieś sari. Było ich baaardzo dużo: wszystkie możliwe kolory, materiały (żorżeta, bawełna, jedwab i inne), gładkie, haftowane, wyszywane koralikami, kryjące i transparentne. Kilka rzędów wieszaków. Ach! Na ladzie obok pierwsze rzuciło mi się w oczy takie turkusowe ze złotym pallu (głowa sari). Było z jedwabiu. Dziewczyny i sprzedawczyni stwierdziły, że pierwszy raz powinnam ubrać cos lekkiego, miękkiego i wygodnego i zaczęły mi szukać czegoś odpowiedniejszego. Zobaczyłam ich co najmniej kilkanaście i już właściwie zdecydowałam się na czarne, lekko przezroczyste z kolorowym wzorem na pallu i brzegach. Ale jakoś wciąż mi po głowie chodziło to pierwsze, turkusowe. Spytałam, dlaczego właściwie nie mogę go mieć, co jest w nim takiego, ze ma mi być niewygodnie. Moją wadą jest, a w tym przypadku zaletą było to, że jestem ciekawska i jak nie dostane logicznego wyjaśnienia, to ciężko mi jest uwierzyć komuś na słowo. Sprzedawczyni powiedziała, że jest za ciężkie, sztywne i trudno się go układa, ale postanowiła go upiąć na mnie, żeby mi to udowodnić. I wtedy stało się cos niesłychanego. Każdy w sklepie, jak mnie w nim zobaczył, od razu krzyknął, że jest dla mnie po prostu idealne. Oczy moich dziewczyn zabłyszczały. Nie musze chyba wspominać o swoich. Sari oczywiście od tego momentu należało do mnie.

Dziewczyny zgłodniały, wiec poszłyśmy cos zjeść. Właściwie one jadły, bo mi to jedzenie totalnie nie smakowało. Blech. Za to spodobały mi się bardzo talerzyki z liści.

Zaraz po powrocie spotkałam się z moim znajomym z wymiany w Warszawie – Raja skończył IIMB i właśnie wpadł z odwiedzinami. Pogadaliśmy trochę i poszliśmy do krawca i fotografa – sama bym ich szukała pół dnia.

Krawiec: moje sari ma być gotowe w środę.

Fotograf: mogłam wziąć 4 zdjęcia za 30 Rs lub cala stronę (36 zdjęć) za 60 Rs. Już się zdecydowałam na te pierwsze, bo w końcu, co ja zrobię z 30 zdjęciami, ale potem sobie pomyślałam, ze jeżeli chcą zdjęcie do głupiego formularza o kartę SIM, to kto wie, do czego jeszcze będą je potrzebować. Tak na marginesie zablokowali mi komórkę, bo złożyłam niekompletny formularz, tzn. bez zdjęcia. Tu nawet, żeby kupić zwykłego pre-paida, trzeba się zarejestrować. Podobno zalecenie antyterrorystyczne.

Dzisiaj jakiś taki zaganiany dzień jest – ledwo wróciliśmy, a już Praneet dzwonił, gdzie jestem, bo mamy wychodzić na imprezę. Przebrałam się i umyłam dosłownie w przeciągu 5 min i od razu wybiegłam z pokoju, a pod bramą okazało się, że i tak czekamy jeszcze na drugiego Sandeepa, którego nazywamy też SanD. Reszta była już w Fudze. Dziewczyny mówiły o tej dyskotece od kilku dni. Okazała się całkiem fajnym miejscem, tylko bardzo drogim. Wejście 600 Rs, a w Karnatace wszystkie puby i dyskoteki muszą być zamknięte o 11 wieczorem. Coś okropnego. Bawiliśmy się wiec bardzo intensywnie, bo w końcu mieliśmy jakieś 2-2,5 godziny. Sandeep miał się po godzinie zmyć i dołączyć do jakiś znajomych gdzieś indziej, ale obiecał mi, że mnie nie zostawi;] Ten facet po prostu prześwietnie tańczy.

Wow, tak w ogóle to wspaniale się bawiłam, mimo że muzyka z sobotniej imprezy na L^2 była wg mnie dużo fajniejsza. Jakiś chłopak próbował mnie zagadać i, kurcze, zapomniałam jak jest w Hindi „Idź do diabła”, a właśnie po to dziewczyny mnie tego dzisiaj nauczyły. Oczywiście nie byłam sama, wiec w tej samej chwili Venkat stanął za mną, objął mnie i popatrzył na tego gościa dzikim spojrzeniem, które mówiło coś w stylu: „Odp**** się. Ona jest moja/nasza” ;]

Jak wróciliśmy na kampus było już po 1 rano. Wszyscy jak jeden mąż poszli do Athicas, czyli naszego sklepiku-baru. I wszyscy zabrali się za jedzenie maggi, czyli gotowanego makaronu w jakimś kiepskim sosie. Miejscowy, a raczej akademikowy przysmak. Ci faceci mogą jeść o każdej porze, a jak nie wiesz, gdzie ich znaleźć, to jeżeli nie są na GTop, to najlepiej szukać ich w Athikas ha ha.

Potem szybko wzięłam prysznic i miałam się położyć do łóżka, ale chłopaki zaczęli pisać do mnie: „Gdzie jesteś? Chodź! Czekamy na ciebie”, więc ostatecznie dokończyliśmy imprezę na GSpot.

Tracking Creative Boundaries

Piątek, 22 czerwca 2007

Znów zajęcia. Pierwszy raz o 8:00 rano. O Financial Statement Analysis nie będę pisać – przedmiot jakich wiele. Natomiast Tracking Creative Boundaries (TCB) to już całkiem co innego. Dzisiaj było, jak być w porządku wobec samego siebie i o wizji. 4 najważniejsze elementy to:

1. wizja - CO chce osiągnąć?

2. wartości - JAK chce to osiągnąć? (musi być etycznie)

3. cel, kierunek, jasność – DLACZEGO chce osiągnąć?

4. kontekst - umiejscowienie tego w czasie współczesnym

Zastanawiamy się nad wyborami, nad odpowiedzialnością, nad celami, wartościami, naszymi słabościami, nad tym, jak weryfikować wizje samego siebie. Profesor był naprawdę niesamowity. W ogóle wyglądał jak nieźle zakręcony artysta.

Potem jeszcze Insurance and Risk Management i chciałoby się powiedzieć weekend, tyle ze jeszcze jutro mam zajęcia. W sobotę?!?

Zajęcia

Czwartek, 21 czerwca 2007

Dzisiaj oprócz wykładów z Strategy&Organization (S&O) i Managing Bank and Financial Institutions (MBFI) miałam pierwsze zajęcia z Personal and Interpersonal Effectiveness (PIEW).

Tu zajęcia zaczynają się o 8 rano jak u nas. Fajną rzeczą jest jednak to, że mają dłuższą przerwę na obiad między 13:00 a 14:15. Chociaż tu nie mam tak, że wracam z zajęć o 21 i się zastanawiam, czy jest sens gotować obiad czy nie. Co więcej, nie ma czegoś takiego jak ćwiczenia, ale wykłady są w grupach 20 do 60 osób, więc nie raz przypominają nasze ćwiczenia. Ponieważ zajęcia są dwa razy w tygodniu, to plan jest tak skonstruowany, że – z małymi korektami – we wtorek ma się deja vu po poniedziałku, w czwartek po środzie, a w sobotę po piątku. Tak, tak, zajęcia są w sobotę.

S&O prowadzi najlepszy facet od strategii w Indiach, który doradza wielu międzynarodowym firmom. Zajęcia są w postaci studium przypadku (case’y po starosłowiansku), które trzeba przeczytać wcześniej. Jeden jest na jedne zajęcia i liczy bagatelka 30-50 stron, które, jak profesor podkreśla, nie są bajką na dobranoc. Zajęcia prowadzone są bardzo żywiołowo, zadawane są przeróżne trudne pytania, każdy rzuca swoje pomysły. Minusy: 1. ktoś powie pod nosem swoja odpowiedz i nagle prof. krzyczy „Tak, tak! Świetnie”, a ja wciąż nie wiem, co jest świetnie, bo w moim kawałku sali już nie słychać. 2. Trzeba mieć dużą wiedzę o Indiach, bo mimo że firmy są międzynarodowe, to zawsze jest lokalne powiązanie, a na pytanie „Jak wyglądał rynek farmaceutyczny w Indiach w latach 1998-2003?” nie potrafię niestety odpowiedzieć. Dużo pracy, ale bardzo rozwijający przedmiot. Wychodzi się z niego i ma się głowę pełną myśli.

MBFI – coś pomiędzy naszą bankowością i finansami. Całkiem w porządku facet i przystępny wykład. Na szczęście indyjski system bankowy jest bardzo podobny do naszego. Tylko historia trochę inna, te wszystkie regulacje, deregulacje, nacjonalizacje i prywatyzacje,… ale książka jest amerykańska (tylko 880 stron), więc przedmiot skupiony jest też na rynku międzynarodowym, a nie tylko krajowym. Ogólnie w statystykach porównania do regionu, czyli Chin, Malezji, Tajwanu itd. Przydatna wiedza.

PIEW – król wieczoru. To jeden z dwóch przedmiotów nieekonomicznych. Tu się nie uczymy, lecz medytujemy, zastanawiamy się, co to znaczy być zwycięzcą w życiu, jak dokonywać wyborów, co daje szczęście.

Łoł, padam. Zajęcia miałam od 11:30 do 19:15, ale muszę przyznać, że się trochę odzwyczaiłam. Mała drzemka się przyda ;]

Jedzenie

Środa, 20 czerwca 2007

Indyjskie jedzenie jest naprawdę w porządku. Ponieważ stołówka jest wliczona w cenę akademika, prawie każdy z nas tam jada. Jedzenie jest oczywiście wegetariańskie. Czasem za dodatkową opłatą można dostać jakiego kurczaka (pikantny kebab). Szczerze powiedziawszy, ciężko powiedzieć, co tu się je. Do wszystkiego jest dodawane tyle masali, czyli przypraw, że czasem się zastanawiam, czy to żółte coś to ziemniak czy dynia. Na obiad zawsze są jakieś owoce i to jest jedyna rzecz poza chlebem, którą potrafię nazwać. Zazwyczaj są to banany i wtedy przy framudze drzwi zawieszony jest metrowy kawałek pnia bananowca z bananami dookoła.

Jak na razie to próbowałam każdego możliwego jedzenia i smakuje mi absolutnie wszystko. Dzisiaj był jeden wyjątek, ale chyba nie można go liczyć: przez nieuwagę rozgryzłam i połknęłam dwie czerwone papryczki chili. SsSssSs…. Zielone są jeszcze w porządku, ale czerwone to już nie niebo w gębie, a właśnie piekło.

Tutaj wszystko, co się je to albo skrobia w postaci ryżu, różnych placków, chleba pita itp. albo pokrojone lub przemielone warzywa w jakimś nieokreślonym sosie – taka papka. Do tego do każdego posiłku jest miseczka z kefirem, który łagodzi pikantny smak. Inne osoby z wymiany dodają go do niektórych papek, ja, tak jak miejscowi, jem go na końcu i wtedy nie czuje się już przypraw w ustach po posiłku.

Na śniadania można dostać jajka – właśnie to odkryłam. Do tego są płatki kukurydziane, mleko, dżem i normalny chleb. Poza tym jakieś indyjskie specjalności, ale ostatnio ich już nie próbuję. Kolacje i obiady są właściwie takie same.

Do tego jeszcze dochodzi przerwa na kawę lub herbatę. Jak już pisałam, herbata jest z mlekiem i absolutnie nie smakuje jak herbata. Kawa jest taka, jaką lubię – delikatna z dużą ilością mleka, ale Thibaut twierdzi, że też jest bardzo dziwna i nie widzi różnicy między kawą i herbatą. Do kawy czasem podają jakąś zakąskę, która zazwyczaj nie jest ani specjalnie słodka ani pikantna. Chyba jedyna taka rzecz, bo wszystko inne jest tu ekstremalne. Jak podają słodycze, to są maksymalnie słodkie (na zdjęciu obiadu po prawej jest taka kulka wystająca spod chleba rita – laddo), dżem też, a jak cokolwiek innego, to maksymalnie pikantne.

Wrzuciłam jeszcze zdjęcie mężczyzny, który na bieżąco robi placki nad palnikiem gazowym. Niezły widok.